piątek, 14 sierpnia 2015

(nietypowa Recenzja) Łukasz Kowalczuk - Vreckless Vrestlers

Jakby to było wczoraj pamiętam dzień kiedy pod strzechę mojego domu dotarła telewizja kablowa, będąca wówczas prawdziwym oknem na świat i szokującą wręcz dawką popkulturowych dóbr. Tak, to były czasy kiedy o internecie nikt jeszcze nawet nie śnił, a dla wielu kanały satelitarne były niedostępne (jak dla mnie przez długi czas). Pamiętam, że dzień ten to były wakacje, które spędzałem poza domem. Jeden z nich przeznaczyłem na odwiedziny u rodziców, włączyłem wówczas tv i pierwsze co obejrzałem to... "Smerfy" na Sat1 (to taki niemieckojęzyczny kanał telewizyjny). Nic to, że totalnie nie rozumiałem o czym oni gadają....z rozdziawioną paszczą chłonąłem obrazki, które wówczas ukazywały się na ekranie odbiornika.

Dlaczego piszę o tym akurat przy tej okazji? Ano dlatego, że były to szalone i piękne zarazem - kto ich nie przeżył ma czego żałować - lata 90-te. Lata, w których królowały spotkania na podwórku z kolegami, gry na Pegasusie bądź innym "złomie" jak |Atari, Commodore czy Amiga, a telewizja to właśnie zagraniczne stacje, które emitowały wyborne i niedostępne dla polskiej publiczności programy. To właśnie wówczas spotkałem się pierwszy raz z show zwanym wrestlingiem. Pamiętam, że kolejny z niemieckich kanałów emitował "walki" zapaśników późno w nocy, więc z racji bardzo młodego wieku, ja miałem możliwość obejrzenia ich dopiero dzięki koledze, który nagrywał je na VHSy i następnie puszczał w obieg po osiedlu. Taaak to był zdecydowanie fajny czas, a zamiłowanie do tej formy zapasów pozostało we mnie do dnia dzisiejszego.

Czy teraz już wiecie dlaczego o tym piszę?

Jeśli nie to już tłumaczę. Wspominam o tym dlatego, że jako nie lada gratka zapowiadało się wydanie zbiorcze "Vreckless Vrestlers" Łukasza Kowalczuka, będące niejako hołdem złożonym przez autora dla tamtych lat i ówczesnej popkultury. Mało tego w roli głównej wystąpił w jego komiksie właśnie wspomniany wcześniej wrestling. Jako, że nie miałem okazji zapoznać się z zeszytowymi wydaniami tej historii, co w zasadzie teraz mnie nieco dziwi, nie omieszkałem skorzystać z okazji i zakupić wydanie zbiorczego, które na rynku ukazało się dzięki Kulturze Gniewu.




Łukasza Kowalczuka specjalnie przedstawiać nie trzeba, gdyż po pierwsze gościł on już na łamach "Półki" jakiś czas temu, a po drugie myślę, że wszyscy miłośnicy komiksu skojarzą tę postać z książką "TM-Semic. Największe komiksowe wydawnictwo lat 90 w Polsce", przypominającą kultowe dla wszystkich polskie wydawnictwo. Jeśli chodzi natomiast o działalność komiksową to najbardziej znaną pracą Łukasza jest właśnie historia o zapaśnikach.

Ok, my tu gadu gadu, ale należy przejść do "Vreckless Vrestlers". Cały ten komiks to doprawdy powrót w czasie do lat młodości. Kowalczuk to praktycznie mój rówieśnik, więc miał przyjemność żyć w tych pięknych czasach i to czuć na każdym kroku. Przez kolejne plansze przewijają się postacie, ale i odniesienia do gier, kreskówek i innych dóbr popkulturowych, które wówczas były na topie. Człowiek jakby za sprawą wehikułu z "Back to the future" wraca przed ekrany telewizora i śledzi zmagania niesamowitych sportowców i aktorów w jednym. Sama konstrukcja komiksu mnie momentami przyprawiała o ciary na plecach związane z radosnymi wspomnieniami. Pewnie nie zawsze odczytałem słusznie intencje autora, ale nie ma to do końca znaczenia, bo przecież ile osób tyle różnych wspominek. Mojej osobie wstawki umieszczone między kolejnymi zeszytami, czyli te różnego rodzaju gry (wykreślanki czy znajdź różnice) kojarzą się z magazynami, które wówczas ukazywały się na rynku i były przeznaczone dla dzieci i młodzieży. Echh ile to godzin (najczęściej podczas choroby, a więc i wolnego od szkoły) przeżyło się z tymi gazetami. Kowalczuk miał niesamowity pomysł na ten komis. Te wszystkie zamieszczone dodatki, postacie czy okładki... Każdy z tych elementów przywodzi na myśl inne wspomnienia i skojarzenia. Ot choćby te figurki...któż z nas nie bawił się podobnymi, stworzonymi na wzór postaci z GI Joe czy He-Mana?



A sam komiks i jego fabuła? Cóż, ta jest doprawdy prosta. Wszystko skupia się tu na pojedynkach wrestlerów, którzy chcą zwyciężyć w międzygalaktycznym turnieju walk, a że jedyną regułą jest brak reguł to możecie sobie wyobrazić jak wiele dzieje się na ringu, ale też - jak to zawsze w dobrych walkach zapaśników - i poza nim. Każdy kolejny zeszyt to następny pojedynek, który prowadzi nas do efektownego finału. Jak to wyjaśnia sam autor, zapaśnicy są od walczenia a nie gadania, więc komiks jest w dużej mierze niemy, bo i po co psuć radość z oglądania walk. Nie oznacza to jednak, że tekstu nie ma w ogóle. Co to to nie, bo Kowalczuk potrafił świetnie wyważyć proporcję i dał swoim czytelnikom możliwość poznania poszczególnych "fajterów", dodając krótki opis genezy i ich umiejętności. Poza tym jednak nie liczcie na jakieś niesamowicie długie dialogi (tudzież monologi) czy rozbudowane opisy. Skupcie się na tym co najważniejsze czyli walce.

Graficznie komiks jest utrzymany w mocno zinowym klimacie. Rysunki Kowalczuka nie są w żaden sposób piękne, ani zachwycające. To jednak nie przeszkadza w odbiorze tego komiksu. Sięgając po ten tytuł każdy zdaje sobie sprawę czego może się spodziewać i właśnie dokładnie to dostaje. Dynamiczne, nieco chaotyczne i proste kadry doskonale komponują się z założeniem autora. I choć nie ma tu żadnych rysunkowych perełek, to mimo tego plansze absolutnie nie rażą w oczy. Dość specyficzne (ale i przyjemne dla oka) jest też wykorzystanie jaskrawo zielonego koloru do ubarwienia czarno - białych plansz.



Na kolejnych stronach dzieje się naprawdę dużo. Niektóre pomysły autora są doprawdy spektakularne, niektóre wyglądają jakby tworzone były na "dobrej fazie", a i przemocy Kowalczuk czytelnikom nie szczędzi, ale kolejne strony pochłaniamy z prędkością z jaką Spike Lee (nie, nie ten czarnoskóry reżyser) wyprowadza kolejne ciosy. I tak od początku do końca... przesadnej głębi w tym nie ma, ale rozrywka w najczystszej z możliwych postaci jak najbardziej. I o to właśnie przy tego typu tytułach naprawdę chodzi.



"Vreckless Vrestlers" nie jest komiksem dla każdego i to trzeba zauważyć. Tam, gdzie ja widzę zalety ktoś inny dostrzeże zapewne wady. Wielu już na poczekaniu od tego komiksu odrzuci kreska autora, inni zrezygnują twierdząc, że komiks ten ze sobą nic nie niesie. I jedni i drudzy będą mieli po części racje. Komiks Kowalczuka to, bowiem historia skierowana do określonej grupy odbiorców i to do nich głównie ona trafi. Odbiorcami tymi są dzisiejsi 30-latkowie, który doskonale pamiętają czasy Hulka Hogana i, dla których będzie to powrót do tej złotej ery i czasów dzieciństwa. Dla mnie osobiście komiks ten jest czymś więcej niż tylko rysunkową historią... jest specyficzną formą pamiętnika, dzięki któremu znów miałem okazję powrócić do młodzieńczych lat i powspominać stare dobre czasy szkolne kiedy to wszystko było takie proste, a zamiast facebooka i tabletów mieliśmy piłkę i kawałek pola, na którym kładło się dwa plecaki i grało "w gałę". Mam nadzieję, że autor będzie na tegorocznym MFKiG i będę mógł mu osobiście za to podziękować (i to pomimo jego jawnej do mnie niechęci wyrażonej na jednym z profili FB heh) i zebrać rysunek jednego z wrestlerów w "hali sław" umieszczonej na początkowych stronach albumu.

                                                                                                                             @jarosław_d

Vreckless Vrestlers

Scenariusz: Łukasz Kowalczuk
Rysunek: Łukasz Kowalczuk
Wydawnictwo: Kultura Gniewu
Liczba stron: 152
Format: 150x205 mm
Oprawa: miękka
Druk: kolor
ISBN-13: 9788364858178
Wydanie I zbiorcze: 6 2015
Cena z okładki: 44,90 zł


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz